czwartek, 31 lipca 2014

"Wiśniowy Klub Książki" Ashton Lee

Wydawnictwo: Między słowami
Liczba stron: 352
Rok wydania: 2013

Maura Beth organizuje klub książki, aby uchronić lokalną bibliotekę przed zamknięciem. Jej inicjatywa spotyka się z entuzjastycznym przyjęciem. Na wiernych czytelników oprócz interesujących rozmów czekają bowiem pyszne smakołyki.

Klubowicze od dyskusji nad "Przeminęło z wiatrem" przechodzą do plotek, wymiany przepisów, zwierzania się z sekretów i snucia marzeń. Zawiązują się przyjaźnie, a gdy na horyzoncie pojawia się przystojny Jeremy, serce bibliotekarki zaczyna bić szybciej.

Czy popularność klubu pozwoli ocalić bibliotekę?

Dałam się nabrać na ładną okładkę i ciekawie brzmiący tytuł. Żałuję, że przed rozpoczęciem lektury „Wiśniowego Klubu Książki” nie przeczytałam choćby jednej opinii innych czytelników. Oszczędziłabym sobie czasu i nerwów.

Książka Ashtona Lee to pomyłka. Fabuła z założenia miała krążyć wokół tematu, który powinien zainteresować wszystkie mole książkowe. Maura Beth, główna bohaterka, bibliotekarka walczy z przedstawicielami lokalnych władz o przetrwanie prowadzonej przez nią biblioteki, która na co dzień świeci niestety pustkami. W tym celu kobieta zakłada klub książki, do którego zapisuje się garstka ludzi. Spotkania klubu polegają głównie na obżeraniu się przygotowanymi przez członków potrawami i plotkowaniu o własnym życiu. Książka jest przepełniona osobistymi wynurzeniami bohaterów mającymi bardzo mało wspólnego z literaturą, która powinna być postawiona w fabularnym centrum.

W utworze dominują sztucznie brzmiące dialogi, z założenia sympatyczni bohaterowie męczą czytelnika długimi wywodami dotyczącymi ich prywatnego życia. Na podstawie tej powieści można odnieść wrażenie, że główną cechą Amerykanów jest ciągłe opowiadanie dopiero co poznanym osobom o swoim osobistym życiu i uczuciach. Odnosiłam wrażenie, że Maura Beth pełni raczej rolę psychoterapeutki, do której pacjenci wydzwaniają z co rusz nowymi przemyśleniami, a nie bibliotekarki.

„Wiśniowy Klub Książki” to nudna książka, która zawiera bardzo mało wątków stricte literackich. Bohaterowie to nudne i irytujące kreacje, a fabuła jest wybitnie nieatrakcyjna. Do końca łudziłam się, że jeszcze strona, dwie i akcja się rozrusza… jakże się pomyliłam! Z przykrością muszę stwierdzić, że lektura tej książki była przede wszystkim ogromną stratą czasu.
 

sobota, 26 lipca 2014

"Sieroce pociągi" Christina Baker-Kline

Wydawnictwo: Czarna Owca
Seria wydawnicza: Szmaragdowa Seria
Liczba stron: 372
Rok wydania: 2014

Sieroce pociągi to pasjonująca historia o przyjaźni, poszukiwaniu bliskości i swojego miejsca w świecie.
Molly Ayer zostaje przyłapana na kradzieży książki z biblioteki. Staje przed wyborem: kilka miesięcy w poprawczaku lub praca społeczna – uporządkowanie strychu leciwej wdowy. Dziewczyna wybiera drugą opcję i trafia do domu Vivian Daly. Nie spodziewa się tego, co przyniesie jej los…
Na początku XX wieku, tysiące samotnych dzieci wywożono „sierocymi pociągami” z głodującego Nowego Jorku na farmy Środkowego Zachodu USA. Vivian była jednym z nich. Kobieta próbowała wymazać z pamięci trudne lata, jednak kufry na strychu przechowały świadectwa jej przeszłości.
Wizyty Molly przywołują wspomnienia wielu tragicznych wydarzeń, porzucenia, wyobcowania. Pomimo różnicy wieku kobiety zaprzyjaźniają się ze sobą, odkrywając że ich losy i charaktery nie są tak różne, jak mogłoby się wydawać. Obydwie spędziły dzieciństwo samotnie, na wędrówce z jednego domu zastępczego do drugiego, wychowywane przez obcych ludzi.  Obie noszą w sobie wiele pytań dotyczących przeszłości, na które nie znają odpowiedzi…

„Sieroce pociągi” to powieść, która przybliża nieco czytelnikowi jeden z mniej znanych epizodów, który miał miejsce w historii Stanów Zjednoczonych. Tytułowe „sieroce pociągi” w latach 1854-1929 transportowały tysiące osieroconych i opuszczonych dzieci ma farmy Środkowego Zachodu. Maluchy i nieco starsze dzieci były wystawiane na pokaz przed potencjalnymi opiekunami, którzy często szukali jedynie darmowej siły roboczej. Nikt nie przejmował się warunkami, które panowały w rodzinach, do których trafiali pasażerowie sierocych pociągów, nikt ich nie kontrolował. Wystarczyło podpisać deklarację by stać się opiekunem młodego chłopaka lub dziewczyny, na których scedowano domowe obowiązki, prace w polu, czy prace w rodzinnych przedsiębiorstwach. Nie można oczywiście demonizować tego zjawiska, zapewne wiele dzieci trafiło do normalnych, kochających rodzin, jednak autorka „Sierocych pociągów” skupiła się na tej ciemniejszej stronie procesu „adopcji" . Temat, który poruszyła w swej powieści Christina Baker-Kline był diabelnie ciekawy, szkoda jedynie, że autorka nie do końca wykorzystała cały jego potencjał.

Powieść Baker-Kline dzieli się na dwie części narracyjne, które się przeplatają. Czytelnik słucha pierwszoosobowej relacji dziewięćdziesiojednoletniej staruszki, która opowiada o swoim życiu. Vivian Dyle, irlandzka imigrantka, była jednym z dzieci przewożonych w „sierocych pociągach”. Kobieta relacjonuje swoje życie wypełnione kolejnymi - przewidywalnymi dla czytelnika - dramatami. Drugim wątkiem w powieści jest historia współczesnej nastolatki, która również jest sierotą żyjącą w nieprzyjaznej jej rodzinie zastępczej. Ta część opowieści jest prowadzona przy pomocy narracji trzecioosobowej.

Molly wpada w kłopoty, kiedy chce ukraść z biblioteki książkę. Siedemnastolatka w ramach kary ma pomóc Vivian uprzątnąć strych. Losy dwóch kobiet się splatają, ale czytelnikowi przyjdzie nieco poczekać, by uświadomić sobie w jaki sposób łączą się dwie, właściwie całkowicie oderwane od siebie opowieści. To prawda, ze Vivian i Molly łączy pewna analogia losów, ale ich historie, prowadzone w zupełnie innych stylach narracyjnych, wydają się stanowić dwa oddzielne, równolegle płynące wątki fabuły. Staruszka opowiada swą historię czytelnikowi, a nie Molly – podejmuje ona swą opowieść zanim poznaje młodą dziewczynę, a więc zanim mogłaby opowiedzieć jej historię swojego życia. Dopiero gdzieś w połowie powieści autorka jakby się budzi i zaczyna łączyć wątki w taki sposób, by wydawało się, że wszystko to czego dowiedział się o Vivian czytelnik, wie również pomagająca jej siedemnastolatka.

Sposób prowadzenie narracji nie sprawdza się w tej książce, autorka zamieniła kolejność wydarzeń. Najpierw to my – czytelnicy - „słuchamy” wyznania starszej kobiety. Dopiero później pisarka wyjaśnia dlaczego bohaterka rozpoczęła snucie swej historii i jakie relacje łączą ją z pomagającą jej nastolatką. Bardzo długo zastanawiałam się po co autorka wprowadziła postać Molly, czy była ona do czegoś potrzebna? Czy Molly wnosi do fabuły coś istotnego, cennego, ważnego z punktu widzenia pozostałych bohaterów?  Przecież Vivian nie potrzebuje pretekstu by opowiadać o swoim życiu - przecież jej relacja zaczyna się zanim poznaje „zbuntowaną” nastolatkę. Molly ma swój udział w rozwiązaniu historii, ale wątek z nią związany wydał mi się wypełniaczem fabuły. Historia nastolatki nie była rozwinięta, była jakimś dziwnym przerywnikiem wciskanym pomiędzy kolejne części opowieści Vivian. Pisarka nie pokusiła się nawet o sensowne zamknięcie jej wątku.

„Sieroce pociągi” to wzruszająca powieść, nie przeczę, ale ma ona jednak swoje wady. Historia Vivian jest ciekawa, ale w wielu miejscach przewidywalna. Wątek Molly mnie nie zainteresował, wydał mi się wepchnięty na siłę. Hollywoodzkie zakończenie powieści wydało mi się pisane na chybcika - byle szybko zakończyć i byle wszystko skończyło się dobrze. Zakończenie powieści jest pozytywne, ale bardzo mocno trąci nieprawdopodobieństwem.

Na pierwszy rzut oka Christina Baker-Kline napisała poruszająca powieść o dwóch sierotach, które szukają swego miejsca na Ziemi. O dwóch opuszczonych dziewczynach, które przystosowują się do warunków panujących w kolejnych rodzinach zastępczych. Gdyby powieść została jednak odarta z atrakcyjnego, historycznego tła, to w rękach czytelników pozostałaby przeciętna powieść obyczajowa powielająca znane schematy. To prawda, że wzruszałam się w odpowiednich momentach, kilka razy uroniłam nawet łzę, ale podczas lektury cały czas towarzyszyła mi świadomość, że wiem jakimi motywami posłuży się za chwilę autorka.
  

piątek, 25 lipca 2014

"Klucz odwagi" Nora Roberts

Seria: Trylogia Klucze (tom 3)
Wydawnictwo: Prószyński i Sk-a
Liczba stron: 352
Rok wydania: 2011

Wyjątkowe połączenie mitu, magii i romansu…
Zoe McCourt, trzecia z przyjaciółek poszukujących kluczy do Szkatuły Dusz, staje przed bardzo trudnym zadaniem. Malory i Dana osiągnęły sukces, a teraz od niej zależy los Szklanych Cór i powodzenie wspólnego dzieła. Zoe, wychowana w przyczepie samochodowej w Zachodniej Wirginii, matka nieślubnego syna, nie wie też, jak potraktować zaloty Brada Vane’a, dziedzica milionowej fortuny i przyjaciela pozostałych uczestników poszukiwań. Jego bogactwo i urok osobisty budzą w niej lęk.
Wspólne przedsięwzięcie trzech przyjaciółek wydaje się strzałem w dziesiątkę. Ale czarnoksiężnik Kane, przewidując swą porażkę, podejmuje desperackie i brutalne działania. Zoe chwyta za miecz, stając do walki. Czy uda jej się zwyciężyć mroczne siły, które rozpętały wojnę w świecie bogów?

„Klucz odwagi” to ostatni tom trylogii „Klucze”, w którym miłośnicy twórczości Nory Roberts poznają finał przygód trzech przyjaciółek, których zadaniem było uwolnienie dusz córek celtyckiego boga. Do walki z Kane’m staje Zoe. Bohaterka jest już bogatsza o doświadczenia swoich przyjaciółek, więc wie, że przeciwnik nie cofnie się przed niczym by ją powstrzymać. Trzy kobiety są o krok od wypełnienia powierzonego im zadania, niebezpieczeństwo związane z poszukiwaniami wzrasta. Na szczęście główna bohaterka, podobnie jak jej poprzedniczki, nie będzie pozostawiona samej sobie - Zoe będzie mogła liczyć na wsparcie fascynującego ją mężczyzny oraz kobiet, z którymi połączyła ją wspólna misja i prawdziwa, głęboka przyjaźń.

Główną bohaterka tej części trylogii jest samotną matką, kobietą której brak obycia i wiedzy, które posiadały jej poprzedniczki, a jednak posiada ona coś wyjątkowego. Prostą fryzjerkę cechuje ogromna odwaga. Zoe walczy jak lwica w obronie tych, których kocha. Choć początek poszukiwań nie napawa optymizmem, czytelnik wie, jak zakończy się ta opowieść – w tym aspekcie zaskoczenia raczej nie ma.

Podobnie jak w poprzednich częściach „Kluczy” autorka położyła nacisk na wątek romantyczny, który wypadł bardzo dobrze. Bohaterowie „Klucza odwagi” są dojrzali i nie piętrzą przed sobą wyimaginowanych problemów. Największą bolączką romansów jest to, że autorki bardzo często mnożą bezsensowne problemy i stawiają przed swymi bohaterami równie absurdalne przeszkody, Roberts jest chlubnym wyjątkiem. Pisarka kreuje realistyczne wątki miłosne, w których nie uświadczymy raczej wymyślnych, sztucznych dramatów – przynajmniej ja to tak odbieram.

Wątek romantyczny został dobrze pokazany, natomiast wątek fantastyczny budził we mnie takie same odczucia, jak podczas czytania dwóch poprzednich tomów – jest to uatrakcyjniające romans tło, które akurat we mnie nie wywołało nadmiernych emocji. Pomysł był ciekawy, ale wątek nie został dostatecznie rozwinięty i dopracowany. Oczywiście mamy kilka strasznych i magicznych scen, ale mnie one nie przekonały. Pisarka wypada zdecydowanie lepiej w powieściach, w których łączy romanse z wątkami sensacyjnymi i obyczajowymi. Na niekorzyść wątku fantastycznego działa również fakt, że jego rozwiązanie nie stanowi raczej zbytniej tajemnicy i czytelnik jest w stanie je przewidzieć.    

Trylogia „Klucze” to seria dla czytelników lubiących romanse z nutą magii, którzy szukają przede wszystkim dobrze opowiedzianej, romantycznej historii miłosnej.  


Książka przeczytana w ramach wyzwania Czytamy Norę Roberts

  

sobota, 19 lipca 2014

"Słodki świat Julii" Sarah Addison Allen

Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 320
Rok wydania: 2012

Julia zawsze zostawia szeroko otwarte okna, kiedy piecze ciasta. Słodkim aromatem wypieków stara się zagłuszyć cierpkie wspomnienie nieszczęśliwej miłości i przyciągnąć do domu przyjaciół.
 
Sawyer już od dziecka nie mógł się oprzeć magii tego zapachu. Powiedział o tym Julii tuż przed tym, jak złamał jej serce. Teraz pragnie ją odzyskać. Czy to możliwe, że ciasta, które Julia wciąż piecze, świadczą, że ona nadal pamięta o tym, co ich łączyło? Czy to uczucie da się jeszcze ocalić?

„Słodki świat Julii” (tytuł oryginalny „The Girl Who Chased the Moon” – „Dziewczyna, która ścigała księżyc”), to kolejna powieść, której polski tytuł niewiele ma wspólnego z treścią czy przesłaniem książki, w której co rusz można znaleźć nawiązania do księżyca lub księżycowego światła.

Akcja powieści Sarah Addison Allen rozgrywa się na południu Stanów Zjednoczonych. Historia przedstawiona w książce opowiada o losach dwóch kobiet. Emily jest nastolatką, która straciła niedawno matkę. Dziewczyna ma zamieszkać ze swym dziadkiem, o istnieniu którego nie miała pojęcia. Duży dom w południowym stylu i dziadek olbrzym onieśmielają bohaterkę, do tego okazuje się, że jej matka skrywała przed nią mnóstwo sekretów. Kobieta, którą znała Emily wcale nie przypomina dziewczyny, która kiedyś opuściła miasteczko. Jaką straszliwą rzecz musiała zrobić matka Emily, skoro niechęć do niej przechodzi w spadku na córkę? Jedynymi osobami, które nie są wrogo nastawione do nastolatki są: jej rówieśnik Win oraz najbliższa sąsiadka Julia.

Julia, podobnie jak Emily, nie do końca potrafi odnaleźć się w społeczności Mullaby. Kobieta pragnie jak najszybciej spłacić długi ojca i uciec z miejsca, w którym w młodości spotkało ją wiele przykrości. Julia chce zapomnieć zwłaszcza o mężczyźnie, który w czasach szkolnych złamał jej serce. Czy jej się uda? W miarę rozwoju akcji czytelnik odkrywa kolejne sekrety związane z obiema głównymi bohaterkami oraz  odkrywa niesamowity świat południowoamerykańskiego miasteczka, które wywarło we mnie wrażenie miejsca jakby zawieszonego w czasie.

„Słodki świat Julii” jest powieścią utrzymaną w konwencji realizmu magicznego. Mullaby i jego mieszkańcy przesiąknięcia są magią – tajemnicze światła wędrujące w nocy przez okolicę, niesamowite tapety na ścianach, zapach ciast, który jest w stanie przywołać drugą osobę… Bardzo lubię książki w takich magicznych klimatach. Lubię, kiedy magia wtapia się w powieściowy świat i stanowi jego integralną część. Magia pojawiająca się w „Słodkim świecie Julii” nie jest czymś niezwykłym, pojawia się jakby mimochodem, jest naturalnym elementem wykreowanego uniwersum, jest składnikiem, który dodaje powieści niezwykłego słodko-melancholijnego smaku. 

Sarah Addison Allen zawarła w swojej książce wszystko co lubię. Z wielką przyjemnością przepłynęłam przez fantastyczną fabułę jej utworu.

środa, 16 lipca 2014

"Zaliczyć czwórkę" Janet Evanovich

Seria: Dziewczyna nie płaczą (tom 4)
Wydawnictwo: Fabryka Słów
Liczba stron: 416
Rok wydania: 2012

Stephanie Plum z drużyną rusza na ulice Trenton. Jeśli zobaczysz stukilogramową Murzynkę w różowej sukience albo draq queen z widoczną niechęcią do depilacji – bierz nogi za pas albo zostaniesz potraktowana...lakierem do włosów.
Stephanie dostaje zlecenie doprowadzenia do sądu Maxine Nowicki. Na pierwszy rzut oka sprawa wydaje się banalna – Maxine postawiono zarzut kradzieży samochodu jej chłopaka – nie ma wątpliwości, że to efekt kłótni kochanków.
Tylko, że poszukiwana jakby zapadła się pod ziemię, jedyny ślad to zaszyfrowane wskazówki zostawiane w najdziwniejszych miejscach.
Maxine szuka również tajemniczy psychopata, który lubuje się w okaleczeniach. Jakby tego było mało Stephanie staje się celem wyjątkowo płomiennych ataków zazdrości.
Trzeba zawrzeć pakt z Joe Morellim. A co gorsza – z jego rodziną. Która już rezerwuje ślubną salę i opowiada o słodkim małym bambini.
Co to, to nie! 

Bardzo obawiałam się mojego czwartego spotkania z serią „Dziewczyny nie płaczą”. Sięgając po książkę, zastanawiałam się czy autorka nie wyczerpała materiału. Czy „Zaliczyć czwórkę” będzie powieścią równie zabawną co poprzedniczki? Czy Janet Evanovich ponownie mnie zaskoczy i sprawi, że nie będę mogła oderwać się od jej powieści?

Od razu powiem, że pisarka po raz kolejny stanęła na wysokości zadania.

Zaczyna się ostro, bez specjalnych, przydługawych wstępów. Stefcia wpada do biura swego kuzyna z morderczymi zamiarami. Vinnie zatrudnił jej wroga nr 1 – Joyce Barnhardt. Wredna baba napsuje naszej bohaterce sporo krwi w tym tomiku. Joyce za punkt honoru postawi sobie schwytanie zbiegłej, którą ściga akurat Śliweczka. Nawet mocne, elektryczne argumenty Luli nie skłaniają byłej kosmetyczki do odpuszczenia tej sprawy.

Jak zwykle na początku, wszystko wskazuje na to, że nasza bohaterka otrzymała nieskomplikowane zlecenie. Maxine Nowicki w ramach zemsty zwinęła samochód swojego chłopaka, po wypuszczeniu z aresztu kobieta niestety zapadła się pod ziemię - ale przecież poszukiwanie dziewczyny, która wkurzyła się na swego partnera nie jest niebezpieczne? Prawda?  Bliscy kobiety milczą, a jedynym śladem stają się pozostawione przez zbiegłą zagadki przeznaczone dla jej byłego chłopaka. Stefcia nie jest najlepsza w rozwiązywaniu zaszyfrowanych wiadomości, dlatego po krótkich konsultacjach u starszych sąsiadów trafia wreszcie do mistrza w tym fachu – blisko dwumetrowego, owłosionego drag queen Sally’ego. Mężczyzna nie przepuści okazji  uczestniczenia w fascynującym pościgu. Śliweczka, wspierana przez starą, dobrą Lulę i swego eksperta od szyfrów, rozpoczyna kolejne, pełne niespodziewanych, pechowych i zarazem zabawnych zwrotów akcji śledztwo.

Śliwka przyciąga kłopoty jak magnez, więc na czytelnika czeka kolejna porcja śmiesznych sytuacji, w których ucierpi mienie naszej bohaterki, jej zdrowie psychiczne i fryzura.  

„Zaliczyć czwórkę” jest kolejną, pełną humoru powieścią z serii o pechowej łowczyni nagród. Dostałam w swe ręce książkę, w której ciągle coś się dzieje, w której ciągle pojawiają się nietuzinkowe, zabawne postacie. W tej części dostaliśmy również więcej wątku romantycznego, czytelnicy będą mieli wreszcie okazję poznać rodzinę Morellego, która okazuje się nie mniej pokręcona niż familia głównej bohaterki.  

Janet Evanovich po raz kolejny pokazała mi, że jej książki są doskonałym remedium na poprawę nastroju. „Zaliczyć czwórkę” to idealna propozycja na wakacyjną, odprężającą lekturę.
 

czwartek, 10 lipca 2014

"Zatoka śpiewających traw" Stanisława Fleszarowa-Muskat

Wydawnictwo: Edipresse Polska
Liczba stron: 288
Rok wydania: 2012

Historia dzieje się w latach 60-tych. Młoda doktorantka Dorota razem z współpracownikiem opracowują nową technologię, umożliwiającą produkcję agaru. Prowadząc prace doświadczalne na Wybrzeżu poznaje mieszkającego obok zakładu Dominika - kapitana rybackiego trawlera. Pochodząca z marynarskiej rodziny dziewczyna zawsze twierdziła, że nigdy nie zwiąże się z nikim, kto większość czasu spędza na morzu... Jednak ta znajomość może zmusić ją do zmiany zdania.


„Zatoka śpiewających traw” to powieść obyczajowa, której akcja oscyluje wokół dwóch głównych motywów. Stanisława Fleszarowa-Muskat pokazuje jak wygląda życie marynarzy i ich żon, ukazuje również jakie przeszkody stały na drodze sukcesu młodym i zdolnym ludziom żyjącym w latach 60 XX wieku.

Ktoś, kto nie jest osobiście zainteresowany, zapewne nie wie, jak wygląda codzienne życie marynarzy i ich rodzin. Fleszarowa-Muskat uchyla czytelnikom rąbek tajemnicy. Główną bohaterką „Zatoki śpiewających traw” jest dwudziestotrzyletnia chemiczka pochodząca z marynarskiej rodziny. Czytelnik śledzi życie Doroty i jej rodziny. Marynarze wypływają w rejsy, które trwają przez kilka miesięcy. Długie okresy rozłąki przeplatane są krótkimi okresami, w których rodzina może być razem. Losem żony marynarza jest wieczne czekanie – od listu do listu, od telefony do telefonu, od powrotu do kolejnego rejsu. Sytuacja żeglarzy też nie jest lepsza. Całe miesiące na morzu, a potem tylko kilka tygodni na życie, na nadrobienie tego czasu, którego nie mogą spędzić ze swymi bliskimi, niepewność, czy ma się do kogo wracać. Marynarze to goście we własnych domach – niby bliscy domownikom, a jednak trochę obcy. 

Czy wyobrażacie sobie związek z człowiekiem, którego widzicie w sumie tylko dwa miesiące w ciągu roku, czy wyobrażacie sobie jak samotne może być życie żony marynarza, a  jak czuje się mężczyzna, który większość swego życia spędza na statku z dala od swych bliskich?

Dorota, która dorasta w marynarskiej rodzinie, wie jak trudny jest związek z człowiekiem, którego ciągle nie ma. Bohaterka obserwuje swą matkę - ciągle czekającą,  bezustannie martwiącą się o zdrowie męża. Dziewczyna przysięga, że sama nigdy nie zwiąże się z żeglarzem. Dwudziestotrzylatka nie chce przeżywać tej samej niepewności co jej rodzicielka, nie chce czuć tego niepokoju. Czy rozsądek wygra jednak z uczuciem?

Stanisława Fleszarowa-Muskat napisała spokojną powieść, której akcja płynie niespiesznie. Mamy w tej powieści kilka pobocznych, ciekawych wątków – jest kobieta, która bez przerwy poszukuje zaginionego ukochanego. Jest stary Klemens Cejko, wspaniały szyper poławiający wodorosty dla fabryki agaru, która powstała dzięki Dorocie i jej wspólnikowi (Cejko skrywa sekret, który niewątpliwie zaskoczy czytelnika). Wątek romansowy jest w tej powieści leciuteńko zarysowany, o wiele ważniejsze jest pokazanie, jak wygląda życie marynarskich rodzin oraz ludzi, którzy oddali się morzu. Równie istotny jest wątek odkrycia Doroty i ukazania piętrzących się przed młodą chemiczką i zakładem, który dzięki niej powstał, trudności.

„Zatoka śpiewających traw” może nie wzbudza nadmiernych emocji, nie jest to książka o dynamicznej fabule bogatej w zaskakujące wydarzenia. Powieść zawiera jednak w sobie wiele ciekawych treści. 
 

sobota, 5 lipca 2014

"Powrót do życia" Sandra Brown

Seria: Opowieść teksańska (tom2)
Wydawnictwo: G+J Gruner+Jahr Polska
Liczba stron: 256
Rok wydania: 2012

Chase Tyler, szkolny idol, do którego wzdychały wszystkie dziewczyny, nie miał pojęcia, że kochała się w nim również koleżanka z klasy, Marcie Johns. Gdy po kilku latach jego żona przyprowadza do domu atrakcyjną i elokwentną agentkę nieruchomości, z zaskoczeniem rozpoznaje on w niej dawną nieśmiałą kujonkę Marcie.
Tego dnia szczęśliwego męża spotyka okrutny cios: w wypadku samochodowym ginie ukochana żona, nosząca pod sercem ich dziecko. Auto prowadziła Marcie, lecz to nie ona spowodowała kraksę i Tyler nie żywi do niej urazy.


Kiedyś bardzo lubiłam sięgać po romanse. Był taki czas, że większość moich lektur stanowiły romantyczne, wzruszające opowieści. Jednak im więcej romansów czytałam, tym więcej zaczynałam dostrzegać w nich podobieństw, wychwytywałam ich schematyczność, rozpoznawałam powtarzające się motywy i schematy. Coraz częściej przyjemność z lektury przysłaniała irytacja. Zachowanie bohaterów zamiast wzruszać, działało mi na nerwy. Znacząco ograniczyłam lekturę tego gatunku. Po typowe romanse sięgałam od czasu do czasu. Zdarzało się, że trafiałam na bezmyślne gnioty, ale były również książki, które mimo całego swego schematyzmu, miały w sobie to coś wyjątkowego. Niestety romans, który przeczytałam ostatnio zaliczyłbym do tej pierwszej grupy 

Sandra Brown jest autorką cenioną, nakłady jej książek są milionowe, jej powieści plasują się na czołowych pozycjach listy bestsellerów New York Times’a. Liczyłam, że „Powrót do życia”, który jest drugą częścią trylogii o rodzeństwie Tyler, będzie powieścią świetną. Tymczasem dostałam beznadziejny romans, w którym autorka wykorzystuje idiotyczne schematy, jej bohaterowie są mocno odrealnieni, a motywy, które pchają ich do działania są co najmniej zastanawiające.

Marcie nie widziała Chase przez dwa lata, nigdy nie łączyło ich romantyczne uczucie. Chociaż kobieta podkochiwała się w Tylerze kiedy była nastolatką, to on nie zwracał na nią uwagi. Bohaterowie chodzili razem do szkoły, później Marcie, która pracowała jako pośrednik handlu nieruchomościami, pomagała Chase’owi i jego żonie kupować dom. Pech chciał, że kiedy dwie kobiety jechały obejrzeć nieruchomość, doszło do wypadku, w którym zginęła Tanya i jej nienarodzone dziecko. Marcie, choć wypadek nie był spowodowany przez nią, czuje się winna. Może dlatego po dwóch latach od tragedii namawia nieszczęśliwego wdowca, by się z nią ożenił?

Mająca wyrzuty sumienia Marcie nie ma specjalnych problemów ze skłonieniem męża kobiety, za śmierć której czuje się odpowiedzialna, do przyjęcia jej oświadczyn. Nie ma najmniejszych skrupułów, by wymieniać kolejne korzyści, jakie osiągnie ona i jej wybranek, jeśli ten zdecyduje się przyjąć jej ofertę. Chase, który uwielbia taplać się w swej rozpaczy i nieszczęściu też woli ożenić się z właściwie obcą dla niego kobietą, niż wziąć od niej najzwyklejszą pożyczkę. W końcu biorąc pożyczkę straciłby godność, lepszym rozwiązaniem jest wziąć ślub z kobietą której nie kocha  - jak widać logika bohaterów powieści jest powalająca. Dodajmy do tego jeszcze fakt, że Marcie oświadcza się po dwóch dniach od ponownego spotkania, bohaterowie biorą ślub po następnych trzech dniach! Już wiecie, jaka będzie moja ocena tego dzieła? Chyba już przeczuwacie, że nie będzie zachwytów.

W powieści „Powrót do życia” czytelnik ma do czynienia z wątkiem małżeństwa z rozsądku/małżeństwa wymuszonego przez jednego z bohaterów. Kobieta - która niby kocha Chase’a od szkoły -  niemal zmusza nieutulonego w żalu wdowca, żeby się z nią ożenił. Bohaterka podkreśla, że połączy ich tylko wspólna umowa, a już za moment czytelnik jest zadręczany jej wymówkami, że Chase nie zachowuje się jak kochający mąż. Marcie mocno przeżywa jego oschłość i rozpacza, że mąż jej nie kocha. Na Boga – ma się ochotę krzyknąć – przecież głupia babo sama ustalałaś zasady, a teraz masz pretensje? Czy jakakolwiek rozsądna kobieta postępowałaby tak, jak bohaterka powieści Brown? Śmiem mocno wątpić.

W ogóle nie jestem w stanie pojąć motywów kierujących bohaterami. Może, gdyby pisarka nie uprzedzała wypadków tylko pozwoliłaby by uczucia tej pary ewaluowały stopniowo, od przyjaźni poprzez miłość, której finałem jest małżeństwo, to całość wypadłaby lepiej.

„Powrót do życia” - dla mnie - okazał się wielkim rozczarowaniem. Miałam nadzieję, że może autorka czymś mnie zaskoczy, jakoś się zrehabilituje przy końcu powieści. Niestety się nie udało.Ten romans autorstwa Sandry Brown to historia rodem z banalnego, schematycznego do bólu harlequina -  oczekiwałam zdecydowanie czegoś więcej.