wtorek, 31 grudnia 2013

"Siedem promieni" Jessica Bendinger

Wydawnictwo: Amber
Liczba stron: 328
Rok wydania: 2010

Widzisz rzeczy, których nie widzi nikt inny.
Znasz ludzkie sekrety, lęki, pragnienia.
A twój pocałunek może zabić tego, kogo kochasz…
Jesteś kimś więcej, niż ci się wydaje…
To jedno zdanie z tajemniczego listu wywraca do góry nogami poukładany świat siedemnastoletniej Beth.
Wkrótce zaczyna doświadczać tajemniczych wizji i odkrywać prawdę, jakiej nie przeczuwała – o swojej przeszłości i o sobie samej. Tak niezwykłą, że Beth wątpi w swoje zdrowe zmysły. Ale jest przy niej Richie – i jego miłość daje jej siłę. Lecz tajemniczy dar którym jest naznaczona, może oznaczać, że będzie musiała wyrzec się tej miłości…


Debiutancka powieść Jessiki Bendinger jest słaba. Amerykańska scenarzystka nie sprawdziła się jako autorka powieści.

„Siedem promieni” jest książką skierowaną do nieokreślonej grupy odbiorców. Utwór nie jest ani powieścią młodzieżową, ani powieścią dla dorosłych kobiet. W tej książce jest zbyt wiele niesmacznych scen erotycznych, by można dać ją do czytania nastolatkom. Bohaterowie są  wyjątkowo niedojrzali, a ich zachowanie będzie irytowało dorosłego czytelnika. Bendinger stworzyła coś naprawdę słabego i nieprzemyślanego. Utwór jest chaotyczny i niedopracowany.

Fabuła tego „cudeńka” trzeszczy w szwach. Główną bohaterką jest siedemnastoletnia Beth - geniusz nie mający ważniejszych dylematów niż obgadywanie „problemu” dziewictwa ze swą najlepszą przyjaciółką. Autorka próbowała wykreować Beth na dojrzałą dziewczynę charakteryzującą się ponadprzeciętną inteligencją – niestety zachowanie bohaterki nie pokrywa się z tym konceptem. Ta jakże zdolna uczennica kończąca liceum przed czasem, biorąca udział w zajęciach uniwersyteckich nadaje imiona swoim rzeczom m. in. torebce. Beth posługuje się dość niewyszukanym, wulgarnym językiem - jakoś inaczej wyobrażałabym sobie prymuskę.

 Pewnego dnia bohaterka zaczyna dostrzegać tajemnicze plamki, liny z węzłami i warkocze otaczające ludzi. Dziewczyna trafia w końcu do zakładu psychiatrycznego, z którego bez najmniejszych problemów udaje jej się uciec. Akcja tej powieści jest wyjątkowo nieprzemyślana, rozwiązania fabularne wprowadzone przez autorkę są bardzo często absurdalne – dwoje uciekających nastolatków drukuje sobie dowód osobisty w punkcie kserograficznym, a potem z powodzeniem posługuje się sfałszowanymi dokumentami. Nikt nie dziwi się, że dwójka dzieciaków urządza sobie pokaz tańca w samym centrum owego punktu.  

Autorka porzuciła po drodze wiele wątków – sprawiało to wrażenie, jakby pisarka w pewnym momencie postanawiała zrezygnować z jakiegoś pomysłu, albo dochodziła do wniosku, że dany wątek pociągnie w całkiem inną stronę. Bendinger prowadzi całość bardzo niekonsekwentnie, wątki ewoluują w sposób nielogiczny i dość przypadkowy – odnosiłam wrażenie, że niektóre fragmenty powieści powstawały niezależnie od siebie (szczególnie zastanawia mnie kreacja mamy głównej bohaterki. Kobieta, która opiekowała się dziewczyną przez siedemnaście lat nagle okazuje się szkodzić swojej córce – nie bardzo rozumiem taką nagłą i niewytłumaczoną zmianę w jej zachowaniu). Nie podobało mi się, że Bendinger rozpoczynała jakiś temat i go nie kończyła.     

„Siedem promieni” to książka pełna niedoróbek i absurdów, a finał pozostawia czytelnika z mnóstwem niedomkniętych wątków. Akcja powieści nagle się urywa. Zastanawiałam się po co było to wszystko, skoro czytelnik nie otrzymał podstawowych odpowiedzi – nie wiemy kim tak naprawdę są tytułowe promienie, ani jaką misję mają do wykonania, nie wiemy kto jest ich przyjacielem, a kto wrogiem. Opowieść wykreowana przez Bendinger urywa się jakby w połowie. Autorka wprowadza nowe postacie, pokazuje czytelnikowi przebłyski przyszłości, ale nie tłumaczy nam tego, tylko pozostawia nas w irytującej niewiedzy.

Jessica Bendinger napisała beznadziejną i kiczowatą powieść. Autorka miała interesujący pomysł, ale zabrakło jej talentu. Wyraźnie widać, że Bendinger nie przemyślała fabuły swej powieści, która nie nadaje się na lekturę dla młodego czytelnika, a i starsi odbiorcy nie odnajdą w tym tytule niczego dla siebie. 

środa, 25 grudnia 2013

"Stokrotki w śniegu" Richard Paul Evans

Wydawnictwo: Znak
Liczba stron: 288
Rok wydania: 2012

Zły. Okrutny. Bezwzględny. Tylko tyle i aż tyle można o nim powiedzieć. James Kier jest człowiekiem, który nie dba o nikogo - ani o swoją żonę, ani o syna. Liczy się tylko on sam.
Kiedy gazety donoszą, że zginął w wypadku, wszyscy nareszcie mogą powiedzieć, co o nim sądzą. Tylko że James żyje. A to, co słyszy na swój temat, jest dla niego szokiem.
Wyrządził w życiu wiele zła, a teraz postanawia wszystko naprawić. Jednak nie jest to łatwe, a lista skrzywdzonych jest długa. Okazuje się, że najmocniej wspiera go osoba, którą zranił najbardziej.
Czy zdąży ocalić tę miłość? Czy wraz z nią przyjdzie wybaczenie?


„Stokrotki w śniegu” to powieść, która wspaniale wpasowuje się w świąteczny klimat, chociaż nie jest ona utworem odkrywczym, czy zadziwiającym swą oryginalnością. Richard Paul Evans stworzył kolejną wersję wersji „Opowieści wigilijnej” – niby odgrzewany kotlet, a jednak w okresie przedświątecznym takie historie czyta się z przyjemnością.

James Kier to zimny i bezwzględny biznesmen, dla którego liczy się tylko zysk. Mężczyzna wierzy w siłę pieniądza i nie dba o drugiego człowieka. Wszystko zmienia się jednak kilka tygodni przed świętami Bożego Narodzenia. Na skutek pomyłki bohater zostaje uznany za martwego. Kier czyta niepochlebne opinie swych współpracowników i przyjaciół pod nekrologiem. Opinie innych mocno wstrząsają mężczyzną, który nie zawsze był potworem bez serca. Bohater dostaje niecodzienną i bardzo cenną lekcję - James ma szansę zobaczyć, jak zostanie zapamiętany przez potomnych, ma okazję dowiedzieć się co naprawdę sądzą o nim ludzie, których uważał za swych przyjaciół. Mężczyźnie niezbyt podoba się to co widzi. Sytuacja, w której znalazł się Kier otwiera mu oczy i wyzwala w nim pragnienie przemiany.

„Stokrotki w śniegu” to sympatyczna, niezwykle pozytywna powieść, mimo tego, że jest to kolejna wersja historii o Ebenezerze Scrooge’u. Książka jest utrzymana we wspaniałym, nieco magicznym bożonarodzeniowym klimacie i sprawdza się idealnie jako świąteczna lektura.  
 

wtorek, 24 grudnia 2013

Wesołych Świąt!



Moi Drodzy,

Z okazji świąt Bożego Narodzenia chciałabym złożyć Wam najserdeczniejsze życzenia. 
Dużo zdrowia, szczęścia i pomyślności, wielu miłych chwil spędzonych w rodzinnym gronie.
 Wszystkim miłośnikom książek życzę ponadto, by pod strojną choinką odnaleźli wymarzone książkowe prezenty.

Życzę Wam radosnych i wesołych Świąt!


poniedziałek, 23 grudnia 2013

"Miłość w czasach zarazy" Gabriel Garcia Marquez

Wydawnictwo: Muza
Liczba stron: 384
Rok wydania: 2013

Miłość w czasach zarazy, napisana przez Gabriela Garcię Marqueza z ogromną czułością, humorem i wyrozumiałością, to niezwykła powieść o miłości, która okazuje się silniejsza od samotności, od fatum i od śmierci. Jest to historia uczucia niewydarzonego bękarta i poety Florentino Arizy oraz trzeźwej, rozsądnej Ferminy Dazy, spełniającego się po półwieczu oczekiwania. Oboje przechodzą przez wszystkie kręgi miłości - młodzieńcze zadurzenie, małżeństwo z rozsądku, szalone namiętności, miłości idealizowane i ulotne pragnienia cielesne. Ta niespotykana w dotychczasowej twórczości Garcii Marqueza tematyka i tonacja przesporzyła pisarzowi miliony nowych czytelników na całym świecie.

„Miłość w czasach zarazy” – tytuł, o którym słyszałam już niejednokrotnie, tytuł który wypadałoby poznać, bo to powieść noblisty uznawanego za jednego z najwybitniejszych twórców realizmu magicznego, okazał się książką totalnie nie w moim stylu. Naczytałam się mnóstwa pozytywnych recenzji o tej powieści, więc oczekiwałam naprawdę niesamowitej i zapadającej w pamięć historii, tymczasem z trudem przebrnęłam przez nużące meandry fabuły wykreowanej przez kolumbijskiego pisarza.

Powieść opowiada o losach nieszczęśliwej miłości Florentina Arizy do Ferminy Dazy. Główny bohater obdarzył swą wybrankę szaleńczym, pełnym romantyzmu uczuciem, kiedy ta była jeszcze kilkunastoletnim podlotkiem. Fermina zaczarowana siłą wyidealizowanego, pierwszego uczuciu poddała się złudnej fascynacji mężczyzną, którego miała okazję poznać jedynie dzięki wymienianej z nim korespondencji. W momencie, kiedy zażyłość młodych przybiera niebezpieczną głębię, ich korespondencyjny związek zostaje odkryty przez ojca dziewczyny, a ten pragnąc uchronić córkę przez nierozważnym zamążpójściem udaje się z nią w długą podróż. Kiedy Fermina powraca w rodzinne strony jest już młodą kobietą, która z rozczarowaniem spogląda na obiekt swych dziewczęcych uczuć. Rzeczywistość nie pokrywa się z jej młodzieńczymi wyobrażeniami. Bohaterka zrywa kontakt z adoratorem i wkrótce zakłada rodzinę z szanowanym lekarzem – doktorem Juvenalem Urbino. Kobieta na długie lata zapomina o dawnym adoratorze, tymczasem Florentino dedykuje dalsze życie swej pierwszej miłości. 

Bohaterów „Miłości w czasach zarazy” poznajemy, kiedy znajdują się już u schyłku życia. Fermina to szanowana matrona, żona, matka i babcia, Juvenal to poważany lekarz, zasłużony społecznik, Florentino jest natomiast podstarzałym playboyem, który doskonale kryje się ze swą rozwiązłą naturą. Pisarz rozpoczyna swą opowieść niejako od końca. Obserwujemy bohaterów w przełomowym momencie ich chylącego się ku końcowi życia, dopiero później wracamy do przeszłości i dowiadujemy się jakie wydarzenia ich ukształtowały i doprowadziły do stanu, w jakim obecnie się znajdują.

Wielokrotnie zdarzało mi się zagubić w fabule powieści Garcii Marqueza – gubiłam wątki, często zdarzało się, że nie wiedziałam w jakim wieku są opisywani przez pisarza bohaterowie, czy to dalej młodzi, pełni zapału ludzie, czy też staruszkowie przekonani, że życie nie ma już dla nich nic do zaoferowania? Lektura tej powieści była nużąca i trudna, nie raz odkładałam książkę po przeczytaniu kilku stron. Opowieść o Florentinie, Ferminie i Juvenalu mnie zmęczyła i z dużym trudem dobrnęłam do jej końca.

Miłość w czasach zarazy” to powieść, którą ceni ogromne grono czytelników, ja nie uległam jednak urokowi tego tytułu, co więcej, nie odnalazłam w nim nic dla siebie.

sobota, 7 grudnia 2013

"Drapieżcy" Graham Masterton

Wydawnictwo: Prószyński i S-ka
Liczba stron: 400
Rok wydania: 2008

Fortyfoot House - zaniedbany wiktoriański sierociniec na wyspie Wight - kryje w sobie mroczną tajemnicę. Przed ponad stu laty zmarli tam w niewyjaśnionych okolicznościach wszyscy wychowankowie - sześćdziesięcioro dzieci. Okoliczni mieszkańcy nadal unikają rozmów na temat zabytkowego domostwa i omijają go z daleka. Coś podstępnego i przerażającego czai się w jego wnętrzu. David Williams, wychowujący samotnie siedmioletniego syna, podejmuje się dokonać remontu tajemniczego budynku. Wraz z nimi do domu wprowadza się piękna, młoda dziewczyna. W Fortyfoot House ma miejsce seria niezwykłych i zarazem tragicznych wydarzeń. Zbyt późno David odkrywa sekrety sumeryjskich bram czasu i prastarej cywilizacji, która panowała na Ziemi przed nastaniem człowieka i która chce z powrotem zająć jego miejsce...

„Drapieżcy” to kolejny horror Grahama Mastertona, który miałam okazję poznać. Fabuła powieści, jak zwykle była wypełniona makabrycznymi, brutalnymi scenami, dużą dawką plastycznych scen erotycznych oraz nawiązaniami do twórczości innych autorów (tym razem Masterton inspirował się twórczością H. P. Lovecrafta).

David Williams i jego syn Danny przybywają do Fartyfoot House – domu, który pełnił w XIX wieku rolę sierocińca. Mężczyzna ma zająć się remontem starego budynku. Nowa praca gwarantuje Davidowi spory zastrzyk gotówki, wyjazd do Fortyfoot House staje się również szansą na poukładanie sobie życia po rozwodzie. David nie zdaje sobie sprawy, że wkrótce jego pobyt w starym sierocińcu przekształci się koszmar. Wszystko zaczyna się niepozornie, bohater zaczyna słyszeć dziwne dźwięki dochodzące ze strychu. Miejscowi ostrzegają go przed Brązowym Jenkinem – przerośniętym szczurem, który według okolicznych mieszkańców porywa dzieci. Kiedy deratyzator pada ofiarą makabrycznego wypadku, bohater zaczyna podejrzewać, że w miejscowych legendach może znajdować się ziarno prawdy. Niesamowite wydarzenia nasilają się, w okolicach Fortyfoot House zaczynają pojawiać się kolejne zmasakrowane trupy, zaczynają znikać dzieci. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, David postanawia pozostać w nawiedzonym domu i wykonać powierzoną mu pracę.

Motyw nawiedzonego domu zawsze bardzo silnie oddziaływał na moją wyobraźnię. No bo powiedzcie, kto nie czułby się przerażony, gdyby nagle okazało się, że w bezpiecznym z pozoru domu, który powinien stanowić nasze schronienie, grasuje mroczne zło chcące nas dopaść? Gdzie szukać ratunku, jeśli nasza bezpieczna oaza zmienia się w pułapkę nawiedzaną przez przerażające istoty? Kiedy myślę o historii wykreowanej przez Mastertona przechodzą mnie ciarki - z pozoru niewinne hałasy, których obecność da się wyjaśnić w logiczny sposób, okazują się zapowiedzią krwawego koszmaru.

Historia wykreowana przez Mastertona jest straszna, co do tego nie ma wątpliwości. Stopniowa eskalacja niesamowitych zdarzeń wywołuje niepokój, który z czasem przeradza się w przerażenie. Niestety, wrażenie psuje nieco niefrasobliwe zachowanie bohatera, który ignoruje coraz to nowe, potworne wypadki i daje sobie wmówić, że wszystkie nienaturalne zdarzenia są wytworem jego wyobraźni. Z jednej stron nie mogę mieć pretensji do autora, gdyby David wyjechał z Fortyfoof House, to nie byłoby tej historii. Z drugiej strony motywy jego działań są mocno naciągane. Przyznam, że powieść odebrałabym lepiej, gdyby nie pojawiła się w niej postać Danny’ego. Uważam, że każdy rodzic na pierwszym miejscu stawia bezpieczeństwo swego dziecka, tymczasem David ignoruje zagrożenie, które może grozić jego synowi, jeśli oboje pozostaną w strasznym domu. Łatwiej byłoby mi zaakceptować narwane postępowanie Davida, gdyby był sam, a jego działania nie sprowadzałyby niebezpieczeństwa na bezbronne dziecko.

„Drapieżcy”, to kolejny mocny horror mojego ulubionego pisarza. Powieść ma swoje wady, ale wciągnęłam się w fabułę – chociaż pierwszoosobowa narracja prowadzona w czasie teraźniejszym trochę mi przeszkadzała. Początek książki jest fajny, autor stopniowo budował napięcie. Wraz z rozwojem akcji poznajemy nowe fakty dotyczące tajemniczych mocy ukrywających się w starym domu. Finał w moim odczuciu nie był już tak intrygujący, zabrakło mi w nim dreszczyku – niby był przerażający, ale przerażenia nie czułam. Oceniam tę powieść jako dobrą. Przy jej lekturze można odczuć strach, ale zdarzają się również momenty mocno irytujące.

Komu polecam „Drapieżców”? Po powieść mogą sięgnąć miłośnicy mocnych, brutalnych horrorów, w których autor stawia na dosłowność i opis, a nie na tajemniczość i niedopowiedzenia. Książkę polecam również miłośnikom prozy brytyjskiego autora.