Wydawnictwo: Czarna Owca
Liczba stron: 432
Rok wydania: 2015
Styczeń, Fjällbacka w okowach mrozu. Z lasu wybiega na drogę półnaga dziewczyna. Nadjeżdżający nagle samochód nie jest w stanie zahamować ani jej wyminąć.
Patrik Hedström otrzymuje powiadomienie o wypadku, gdy już wiadomo, że potrącona dziewczyna to Victoria, która cztery miesiące temu zaginęła, wracając do domu ze szkółki jeździeckiej. Okazuje się, że padła ofiarą okrutnych zabiegów, co gorsza, nie tylko ona.
W tym samym czasie Erika Falck bada sprawę sprzed lat, rodzinną tragedię, która skończyła się śmiercią ojca rodziny. Odwiedza w więzieniu jego żonę, skazaną za morderstwo, ale nie może się od niej dowiedzieć, co się wtedy tak naprawdę wydarzyło. Erika czuje, że coś się nie zgadza, że kobieta coś ukrywa. Wydaje się również, że przeszłość kładzie się cieniem na teraźniejszości…
Ósmy tom sagi o Fjällbace czytałam blisko dwa lata temu. Tak
długa przerwa nie przysłużyła się tej serii. Powrót po latach skojarzył mi się
z niezręcznym spotkaniem dwojga dawnych znajomych
– relacjonujemy, co ważnego wydarzyło się w naszym życiu, ale rozmówca i tak
czuje się zagubiony i speszony, bo podawane mu informacje tak naprawdę niewiele
mu mówią. Podobne odczucie towarzyszyło mi, kiedy czytałam „Pogromcę lwów” –
pamiętałam bardzo niewiele faktów dotyczących prywatnego życia bohaterów, więc
czułam niemałą konsternację, kiedy pojawiały się wątki dotyczące życia Anny,
Pauli czy Martina - ba! w pierwszej chwili w ogóle nie skojarzyłam kim jest
Paula. Wiele rzeczy zatarło się w mojej pamięci i mam świadomość, że gdybym lekturę
najnowszego tomu sagi poprzedziła odświeżeniem sobie przynajmniej dwóch
poprzedzających ją części, mój odbiór mógłby być zupełnie inny.
Chciałabym napisać, że „Pogromca lwów” wciągnął mnie tak,
jak robiły to poprzednie tomy, a jednak nie mogę tego zrobić. Coś nie zagrało.
Choć uważam, że jest to bardzo dobry tytuł, który może podobać się szerokiemu
gronu miłośników skandynawskich kryminałów, to osobiście brakowało mi w tej części
owej specyficznej magii, którą czarowała czytelników Läckberg, tego napięcia
napędzającego do lektury, by jak najszybciej poznać rozwiązanie snutej przez
autorkę intrygi. Nastrój panujący w powieści mnie przytłaczał, i nawet komiczny
Mellberg i jego „wygłupy” nie miały tak komediowego wydźwięku, jak w poprzednich
tomach. Życie niemal wszystkich postaci – zarówno tych związanych z główną parą
bohaterów, jak ofiar i przestępców – zostało naznaczone piętnem depresji, żałoby, smutku,
goryczy, tylko Erika i Patrik siedzieli zamknięci w swojej ochronnej bańce
wypełnionej miłością. Za dużo było w tym tomie wszechogarniającego smutku i
depresji.
Intryga kryminalna obecna w „Pogromcy lwów” była zajmująca,
ale zdecydowanie brakowało mi w niej napięcia. Ani działania przestępcy, ani
poszukiwania policji nie wywarły we mnie żadnego dreszczyku emocji. Całe
śledztwo toczyło się dość sennie i wolno, a i przestępca nie dawał o sobie
znać. Brakowało mi jakiegoś mocnego, zaskakującego zwrotu akcji. Najciekawsze okazało
się nie śledztwo czy rozwiązanie zagadki, a stały element prozy Camilli, czyli
reminiscencje opisujące przeszłość poszukiwanego zbrodniarza i kształtujące jego
osobowość czynniki. To właśnie te fragmenty wydały mi się najbardziej zajmujące
w „Pogromcy lwów”.
Muszę w końcu sięgnąć po te skandynawskie kryminały. Pierwszy tom Lackbergowej od nie wiem kiedy mieszka na mojej półce i jest już nieco przykurzony.:P Może uda mi kiedyś poznać tę autorkę, skoro ta seria jest już tak długa! ;)
OdpowiedzUsuń