Cykl: Podkomisarz Robert Lew
Wydawnictwo: Prozami
Liczba stron: 352
Rok wydania: 2020
„629 kości” to dla mnie powieść ze zmarnowanym potencjałem,
której lektura przypominała mi ciągłą jazdę
w górę i w dół kolejką górską – były w tym tytule całkiem niezłe fragmenty,
które rozbudzały ciekawość i napięcie, jednak w moim odczuciu było ich niewiele
i szybko ustępowały one miejsce niedopracowanym i irytującym wątkom, które
ciągnęły fabułę w dół i mocno obniżyły moją ocenę tego tytułu.
M.M. Perr świetnie zaczęła. W chacie w Bieszczadach grupka
licealistów, która schroniła się przed niespodziewaną śnieżycą, odnajduje zbiór
kości i notatniki, w których ktoś opisał najprawdopodobniej ich właścicieli. Do
chaty zostaje wysłany z Warszawy podkomisarz Robert Lew, który ma zająć się ta
sprawą. Policjanci dość szybko typują i aresztują podejrzanego, więc ich
śledztwo polega głównie na próbach odkrycia tożsamości ludzi, do których należą
szczątki oraz znalezieniu jednoznacznych dowodów
świadczących o tym, że zostali oni zamordowani. Sam wątek kryminalny do pewnego
momentu był naprawdę ciekawy, jednak mam sporo uwag dotyczących szczegółów
fabuły.
W książce nigdy nie został wyjaśniony tytuł powieści. „629
kości” zdecydowanie brzmi chwytliwie, intryguje, ale skąd właściwie wzięła się
taka liczba? W domu w Bieszczadach nie
było ich aż tyle, biorąc pod uwagę fakt, że w niektórych ze znalezionych kasetek
znajdowały się jedynie pojedyncze fragmenty szkieletów, a w innych
zakonserwowane tkanki miękkie. Czytając, nie odnosiłam wrażenia, że policjanci
zajmują się badaniem aż takiej liczby kości. Może się czepiam, ale ten element
fabuły rzeczywiście wzbudził moje rozczarowanie.
Wielokrotnie podczas lektury odnosiłam wrażenie, że pewne
fragmenty tekstu do siebie nie pasują, że zaburzona jest płynność rozdziałów,
zdarzało mi się zgubić w fabule. Miałam wrażenie, że niektóre części książki nie
były pisane chronologicznie. W pewnym momencie odniosłam nawet wrażenie, że
jakiś fragment tekstu musiałam pominąć, ponieważ rozdział, który czytałam nie
miał powiązania z wcześniejszymi wydarzeniami i dotyczył postaci, o której
wcześniej nie było mowy.
Niezwykle irytujący
był obecny w powieści wątek rodzinny podkomisarza, który właściwie niczego nie
wnosił do fabuły. Jak większość policjantów i detektywów pojawiających się w kryminałach,
również Robert Lew ma problemy rodzinne, ale autorka nie rozwinęła tego wątku w wystarczającym stopniu i zrobiła
z niego swoistego rodzaju bezsensowny i w gruncie rzeczy zbędny wypełniacz. Rodzina komisarza pojawia się około 5 razy
w bardzo okrojonych scenach tylko po to,
by swą „wielką” rolę odegrać w epilogu, który stanowi najgorsze z możliwych
zakończeń powieści kryminalnych z jakim do tej pory się spotkałam - chyba
jeszcze nigdy nie czułam aż tak ogromnego rozczarowania.
Na kilkudziesięciu ostatnich stronach książki pisarka
rozbudziła mój apetyt. Liczyłam na wyjaśnienia i zamknięcie sprawy, tymczasem
dostałam niedopracowane do granic możliwości zakończenie, które trzyma
czytelnika w totalnym zawieszeniu. Akcja nagle się urywa, a toczący się pół
roku po opisanych wydarzeniach epilog to jakieś nieporozumienie, którego celem
było zagranie na emocjach czytelnika i skłonienie go do sięgnięcia po kolejny
tom serii, w którym będzie najprawdopodobniej kontynuowane śledztwo podkomisarza
Lwa. Zakończenie pozostawiło mnie z naprawdę nieprzyjemnym wrażeniem, że
zmarnowałam swój czas.
Podsumowując, „629 kości” to książka, co do której mam bardzo
mieszane uczucia. Przedstawiona w powieści
sprawa kryminalna był intrygująca, ale w fabule było również sporo
niedociągnięć. Największym rozczarowaniem okazał się finał, który pozostawiał mnie
bez najważniejszych odpowiedzi.