„629 kości” to dla mnie powieść ze zmarnowanym potencjałem, której lektura przypominała mi ciągłą jazdę w górę i w dół kolejką górską – były w tym tytule całkiem niezłe fragmenty, które rozbudzały ciekawość i napięcie, jednak w moim odczuciu było ich niewiele i szybko ustępowały one miejsce niedopracowanym i irytującym wątkom, które ciągnęły fabułę w dół i mocno obniżyły moją ocenę tego tytułu.
M.M. Perr świetnie zaczęła. W chacie w Bieszczadach grupka licealistów, która schroniła się przed niespodziewaną śnieżycą, odnajduje zbiór kości i notatniki, w których ktoś opisał najprawdopodobniej ich właścicieli. Do chaty zostaje wysłany z Warszawy podkomisarz Robert Lew, który ma zająć się ta sprawą. Policjanci dość szybko typują i aresztują podejrzanego, więc ich śledztwo polega głównie na próbach odkrycia tożsamości ludzi, do których należą szczątki oraz znalezieniu jednoznacznych dowodów świadczących o tym, że zostali oni zamordowani. Sam wątek kryminalny do pewnego momentu był naprawdę ciekawy, jednak mam sporo uwag dotyczących szczegółów fabuły.
W książce nigdy nie został wyjaśniony tytuł powieści. „629 kości” zdecydowanie brzmi chwytliwie, intryguje, ale skąd właściwie wzięła się taka liczba? W domu w Bieszczadach nie było ich aż tyle, biorąc pod uwagę fakt, że w niektórych ze znalezionych kasetek znajdowały się jedynie pojedyncze fragmenty szkieletów, a w innych zakonserwowane tkanki miękkie. Czytając, nie odnosiłam wrażenia, że policjanci zajmują się badaniem aż takiej liczby kości. Może się czepiam, ale ten element fabuły rzeczywiście wzbudził moje rozczarowanie.
Wielokrotnie podczas lektury odnosiłam wrażenie, że pewne fragmenty tekstu do siebie nie pasują, że zaburzona jest płynność rozdziałów, zdarzało mi się zgubić w fabule. Miałam wrażenie, że niektóre części książki nie były pisane chronologicznie. W pewnym momencie odniosłam nawet wrażenie, że jakiś fragment tekstu musiałam pominąć, ponieważ rozdział, który czytałam nie miał powiązania z wcześniejszymi wydarzeniami i dotyczył postaci, o której wcześniej nie było mowy.
Niezwykle irytujący był obecny w powieści wątek rodzinny podkomisarza, który właściwie niczego nie wnosił do fabuły. Jak większość policjantów i detektywów pojawiających się w kryminałach, również Robert Lew ma problemy rodzinne, ale autorka nie rozwinęła tego wątku w wystarczającym stopniu i zrobiła z niego swoistego rodzaju bezsensowny i w gruncie rzeczy zbędny wypełniacz. Rodzina komisarza pojawia się około 5 razy w bardzo okrojonych scenach tylko po to, by swą „wielką” rolę odegrać w epilogu, który stanowi najgorsze z możliwych zakończeń powieści kryminalnych z jakim do tej pory się spotkałam - chyba jeszcze nigdy nie czułam aż tak ogromnego rozczarowania.
Na kilkudziesięciu ostatnich stronach książki pisarka rozbudziła mój apetyt. Liczyłam na wyjaśnienia i zamknięcie sprawy, tymczasem dostałam niedopracowane do granic możliwości zakończenie, które trzyma czytelnika w totalnym zawieszeniu. Akcja nagle się urywa, a toczący się pół roku po opisanych wydarzeniach epilog to jakieś nieporozumienie, którego celem było zagranie na emocjach czytelnika i skłonienie go do sięgnięcia po kolejny tom serii, w którym będzie najprawdopodobniej kontynuowane śledztwo podkomisarza Lwa. Zakończenie pozostawiło mnie z naprawdę nieprzyjemnym wrażeniem, że zmarnowałam swój czas.
Podsumowując, „629 kości” to książka, co do której mam bardzo
mieszane uczucia. Przedstawiona w powieści
sprawa kryminalna był intrygująca, ale w fabule było również sporo
niedociągnięć. Największym rozczarowaniem okazał się finał, który pozostawiał mnie
bez najważniejszych odpowiedzi.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz