Liczba stron: 240
Rok wydania: 2013
Co, kolejny ochroniarz? Przecież ojciec wie, dlaczego pięciu
poprzednich szybko zrezygnowało z pracy. Ja, Miranda Kravitz, córka burmistrza
Nowego Jorku, przysięgam, że ten szósty też długo nie wytrzyma. Tyler Brannigan
to policjant? Nie szkodzi, ja też jestem sprytna. Jest twardy? Mam sposoby,
żeby go podejść. Zna Manhattan lepiej ode mnie? Niemożliwe. Zobaczymy, kto
będzie się śmiał ostatni…
W swoim życiu przeczytałam setki romansów, dlatego obecnie
dostrzegam głównie ich niemiłosierną schematyczność. Kiedyś podobał mi się
niemal każdy przeczytany tytuł. Dziś o tym, czy dana książka przypadnie mi do
gustu decydują maleńkie detale: a to obecność humoru, a to jakaś fajnie
rozpisana scena. Cenię sobie książki, w których głównymi bohaterami są niebanalne postacie. Lubię, kiedy w powieści pojawia się fajny wątek poboczny. Romans ma
dostarczyć mi rozrywki, ma śmieszyć lub wzruszać. Nie znoszę natomiast
romansów, które nie wywołują we mnie żadnych emocji. Ne trawię tytułów, których
oś fabularna oparta jest na ciągłym zadręczaniu się bohaterów myślami. Kiedy w
powieści nic się nie dzieje, a postacie oddają się nieustannemu dumaniu na
temat jakichś abstrakcyjnych przeszkód stających na drodze ich związkowi, to
zalewa mnie fala nudy.
„Kto się śmieje ostatni” autorstwa Trish Wylie to
zdecydowanie ten drugi nudny, schematyczny, niczym nie wyróżniający się typ
romansu. Opis książeczki brzmiał ciekawie. Motyw miłości pomiędzy ochroniarzem
i jego podopieczną pozostawiał ogromne pole do popisu. Niestety autorka nie wykazała
się i stworzyła opowieść, o której zapominam już kilka godzin po jej
przeczytaniu. Wiele scen opisywanych przez Wylie wypadło nienaturalnie –
rozgrywałyby się one błyskawicznie i robiły wrażenie wepchniętych do fabuły na
siłę. Nie wiem na przykład po co autorka wplotła wątek śledztwa prowadzonego
przez Tylera, skoro jego obecność ograniczała się jedynie do kilku zdań. Wielokrotnie
odnosiłam wrażenie, że bohaterowie znajdują się na teatralnej scenie i są
otoczeni przez papierowe makiety ludzi. Zabrakło mi w tej książce naturalności.
Drugi tom serii KISS okazał się dla mnie rozczarowaniem.
Książkę przeczytałam błyskawicznie, niestety równie błyskawicznie o niej
zapomnę. Sięgając po ten tytuł spodziewałam się czegoś równie zabawnego, jak
„Kronika ślubnych wypadków” Jessiki Hart, tymczasem otrzymałam banalny romans, który niczym
się nie wyróżnia – wielka szkoda, bo z książką Trish Wylie wiązałam ogromne
nadzieje.
Cóż, cóż... Tak to jest z romansami z TEGO wydawnictwa. Pisać każdy może, nawet takie pisarki jak ta..
OdpowiedzUsuńhttp://art-forever-in-my-mind.blogspot.com/
Do wydawnictwa specjalnie się nie uprzedzam :) Swego czasu czytałam mnóstwo harlequinów. Jeśli ktoś lubi lekkie romanse, to nowelki Harlequina są jak znalazł ;) Czasem potrzebuję takich niezobowiązujących czytadeł.
UsuńTen tytuł rzeczywiście mnie rozczarował, ale poprzednia książeczka z serii KISS ("Kronika ślubnych wypadków") bardzo mi się podobała.